poniedziałek, 2 marca 2015

kolejny fragment Odbicia i Marysiowe "znaki"

Zanim przedstawię kolejny fragment "Odbicia" chciałam powiedzieć, że Marysia ostatnio często daje o sobie znać. Nie bardzo wiem, dlaczego, ale miałam taki ostatni tydzień.Z reguły znaki są raz na jakiś czas i same się na mnie napataczają. Teraz jest dokładnie tak samo, ale z większą częstotliwością. Np zaparzyłam sobie herbatkę z lipy, bo dopadło mnie przeziębienie. Kiedy pod koniec picia sięgałam po kubek - proszę bardzo co zrobiło się z liści! Jak tu nie wierzyć w takie rzeczy. Chociaż człowiek nie chciał, to znaki są silniejsze i z pewnością o czymś informują;)

Niesamowite prawda? 

Tydzień temu szłam do sklepu najzwyklejszym w świecie chodnikiem, i wiecie czasami po prostuspojrzycie w dół. W tym momencie oślepiło mnie serduszko. Do dzisiaj nie wiem, co to było, bo się spieszyłam, więc kliknęłam tylko zdjęcie, bo było bardzo kształtne i wyraźne jak zawsze. między płytką chodnikową w ziemi - chyba z kamienia lśniło w słońcu. Czy to znak? Szłam z mamą - ona niczego nie zauważa. Ja nie szukam i nie myślę o tym, ale ta siła wyższa po prostu na mnie  "wchodzi" ;) 
czyż nie piękne:) ?


No i przed chwilą wciskałam karton do spiżarni po ścianę, gdy chciałam zrobić krok w tył, od razu rzucił mi się w oczy kawałek kartunu, który nawet nie wiem jak się oderwał. I znowu - serduszko. Naprawdę - śmiać mi się chce, bo są tak kształtne, że pewnie nawet bym nie  umiała tak wyciąć;) Kiedy to zobaczę , zawsze mówię, dziękuję Marysiu, że jesteś przy mnie;) a moje serce dotyka wzruszenie i miłość. I choć ta chwila trwa krótko,jest to najprzyjemniejsze uczucie świata. Jestem szczęśliwa, że mogę tego doświadczać, kiedy nie ma jej fizycznie ze mną. Wciąż tak bardzo ją kocham. 



Za życia nie mogła powiedzieć żadnego słowa. Teraz wyraża miłość. To dla mnie największa nagroda. Dziękuję kochanie…



I w ciężkiej chorobie tkwi dobro kiedy ciało słabnie, lepiej czuje się duszę”.
Lew Tołstoj
Był 23 marca 2013 roku, a stan Marysi nieznacznie się pogarszał. To był ten dobrze znany mi moment, kiedy wiedziałam, że bez hospitalizacji dalej nie pomogę córeczce. Rzuciłam tylko jedno spojrzenie w stronę męża i wiedziałam, że myślimy o tym samym. Owinęłam Marysię w mięciutki kocyk, zapakowałam do torby kilka pieluszek, ubranka na zmianę, i trzymając ją na rękach, ostrożnie wsiadłam do auta. Po kilku minutach byliśmy już w szpitalu na oddziale dziecięcym. Tam wykonano jej RTG płuc i pobrano krew do badania. Marysia nie wyglądała dobrze. Ewidentnie był jakiś stan zapalny, ale nie można było zdiagnozować jego ośrodka. Podjęliśmy hospitalizację. Badania wskazały na silną anemię. Córeczka ponownie gorączkowała, a ponadto męczyły ją niemal tryskające wymioty, do których przyłączyła się silna biegunka. Doktor zasugerowała, że przyczyną może być nietolerancja jelitowa doustnych antybiotyków, które należało zastąpić leczeniem dożylnym. Po dziesięciokrotnej nieudanej próbie wkucia wenflonu, wezwano anestezjologa, który założył wkucie w prawym policzku dziecka. Przygotowano nam niewielką salę, wyposażoną w metalowe dziecięce łóżeczko oraz łóżko dla matki. Rozpakowałam nasze rzeczy i prosiłam Boga, aby pozwolił jej szybko wrócić do zdrowia. Mijał dzień za dniem, a każdy z nich niósł nowe niespodzianki. Któregoś ranka Marysia obudziła się z opuchniętą powieką, która w swoich warstwach skrywała jej malutkie oczko. Widok małej twarzyczki własnego dziecka,
przypominający nadymaną ropuchę okropnie mnie przeraził. Nigdy wcześniej nie miała takich obrzęków. Pani doktor zdecydowała, że zacewnikują Marysię, aby kontrolować pracę nerek. Niezbędny okazał się także pulsoksymetr, który 24 godziny na dobę monitorował pracę serca i dotlenienie organizmu córeczki. Parametry były niezadowalająco niskie i tym samym Marysia potrzebowała stałego wspomagania czystym tlenem. Mijały kolejne godziny, dni i noce, a jej stan ogólny nie ulegał poprawie. Napady padaczkowe wzrosły do kilkuset na dobę i nie byłam już w stanie ich zliczyć. Zbliżał się wieczór. Saturacja skakała jak sinusoida, a jedynym rozwiązaniem jakie znalazłam, na jej ustabilizowanie, było manewrowanie wątłym ciałkiem dziecka, w poszukiwaniu odpowiedniego jego ułożenia. To zapewniło wyższe parametry dotlenienia organizmu, przy jednoczesnej konieczności spędzenia przez nią nocy w niekomfortowej niemal siedzącej pozycji. Każda zmiana ułożenia, nawet zwykłe odchylenie głowy, powodowało drastyczne spadki saturacji, nawet do 8-20%. Kolejne dni nie przynosiły poprawy. Któregoś dnia do naszej szpitalnej sali wjechała duża maszyna, przypominająca mini dźwig. Był to tzw. przyłóżkowy aparat do prześwietlania płuc pacjentom, którzy nie byli w stanie opuszczać szpitalnego łóżka. Tym razem wynik jednoznacznie potwierdził rozległe zapalenie lewego płuca. Lekarze poinformowali nas o krytycznym stanie córeczki, dając do zrozumienia, że w każdej chwili musimy być gotowi na wszystko. Choć takie słowa podcinają nogi, to zatroskany rodzic, świadomie je wypiera, bo przecież takie rzeczy się zdarzają i najgorsze może spotkać każdego, tylko nie nas. Marysia kilkakrotnie wygrała ze śmiercią i wbrew diagnozom lekarzy przezwyciężała chorobę. Miałam ogromną nadzieję, że

i tym razem tak będzie. Wiedziałam, że muszę zawalczyć z całych sił, aby uratować najukochańsze dziecko. Ból mentalny powodowany cierpieniem córeczki i sugestią lekarzy, zaczął coraz silniej dawać o sobie znać. Każdy dzień skłaniał do refleksji nad sensem życia oraz przesłania, które niesie ono ze sobą. Przychodząc na świat, jesteśmy tu z jakiegoś powodu i w konkretnym celu. Czasami całe życie odkrywamy swoje przeznaczenie i ideę życia. Zastanawiałam się, jaki cel ma cierpienie dziecka? Nie znalazłam żadnej uzasadnionej odpowiedzi, poza świadomością, że dzięki Marysi, zaczęłam dostrzegać piękno melodii w szumie wiatru i nieskazitelną doskonałość skrytą nawet w zwykłym kamieniu.
Z nadzieją w sercu czekałam na lepsze jutro... 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz