Tak za 11 dni minie druga rocznica śmierci Marysi. Miałaby już teraz prawie 7 lat. Wciąż pozostanie moim maleństwem, noszącym pampersy, i mimo 4,5 lat ( jak ostatnio ją tuliłam i widziałam) w sukience na 92 cm. Teraz odwiedzam jej metr kwadratowy na cmentarzu, całuję zdjęcie i zastanawiam się gdzie ona jest? Nie chcę myśleć, że jest tuż pode mną, metr pod moimi stopami, tak blisko i jednocześnie dzieli nas otchłań. Nie ma dnia bez myśli o niej, bez łzy kręcącej się w oku, bez próby przypomnienia sobie jej zapachu , brzmienia uśmiechu, który słyszałam zaledwie dwa razy, pamiętam jedwab jej włosów i miękkość delikatnej skóry.
W domu zostało kilka pamiątek. Fotografie, kocyk, odcisk jej dłoni w masie solnej no i gipsowy kozaczek, który w wieku noworodkowym założono jej w Poznaniu w klinice ortopedii w celu leczenia wady wrodzonej stopy. Resztę rzeczy oddałam siostrom zakonnym, prowadzącym dom porzuconych przez rodziców niepełnosprawnych dzieci. W tym domu dzięki wózkom, ubrankom, zabawkom - część Marysi jest tam obecna i mam nadzieję pomocna.
Taki żal ogarnia serce matki, która musiała pożegnać własne dziecko. Nie prawdą jest, że czas leczy rany, bo takiej nie da się po prostu wyleczyć. Nic i nikt nie zmieni straty i nie przywróci życia. Tylko wspomnienia są śladem po istnieniu człowieka. Widuję nowe wpisy na facebooku z czarną kokardką, znowu ktoś pożegnał własne dziecko. Ktoś na to spojrzy, wstrząśnie nim przez chwilę i idzie dalej. A serce matki krwawi nieustannie. To rana, z której sączy się rozpacz do końca dni. I pozostaje tylko nadzieja, że jest drugi świat, lepszy, niewidzialny i że wszystko ma sens, i że każda decyzja Boga jest doskonała. Tak trudno to zaakceptować, ale wydaje się jedynym rozsądnym rozwiązaniem. Wiem, że kiedyś, gdy moja dusza opuści ciało, Marysia będzie gdzieś blisko i będzie czekać z uśmiechem na ustach i wyciągniętą rączką na moje powitanie. Wiem, że ona ma czas i jest cierpliwa. Wiem, że jest blisko, dzięki sile miłości, która nigdy nie gaśnie, nie wypala się. I tak jak sącząca się gorycz po stracie, tak tętniąca miłość idą razem w parze. Czasem wygrywa miłość, a czasem góruje żal i rozpacz. Jak w przyrodzie, raz deszczowe łzy raz słoneczny uśmiech.
Tak trudno jest prowadzić bloga, bo mijają już dwa lata, odkąd nie ma blogowej bohaterki. Mija dzień za dniem, a wspomnienie duszy utkwiło w jednym punkcie, wzrok zatrzymał się na śpiących powiekach, zimnej skórze, śnieżno-białej sukience, zaplecionych warkoczach i kilku różowych goździkach zaciśniętych w maleńkiej dłoni.
przed przyjściem Marysi na świat
pożegnanie Marysi...
wciąż napataczające się na mnie serduszka ( buraczek wypadł z miseczki)
rozlana kropla wody na blacie
ukrojona kromka chleba...
dzisiaj…