środa, 25 marca 2015

Refleksje...

Wybrałam się w poniedziałek z mamą do kina na zaległe wyjście, które miałyśmy zrealizować na Dzień Kobiet;) na film "Bóg nie umarł". Film opowiada o studencie, który podążając za swoją wiarą i odczuciami serca musiał udowodnić przed całą grupą studentów, a w zasadzie przekonać ich, a przede wszystkim przekonać profesora ateistę, że Bóg istnieje. Wydawało się, ze chłopak jest z góry skazany na niepowodzenie, jednak wątki, które toczą się jednocześnie w filmie, zawracają bieg wydarzeń. Warto obejrzeć ten film. Spłakałam się, ale ze mnie jest już taka beksa;)
Najbardziej podobał mi się zwrot, że "Bez doświadczenia cierpienia, nie jesteśmy w stanie zrozumieć szczęścia"
Coś w tym jest, bo to jedyne logiczne wytłumaczenie wobec tego, co nas w życiu spotyka;) Każdy, ale to absolutnie każdy ma swój krzyż. Jedni ogromny, ciężki zbity z pokaźnych bali, inni z gałązek bukowych, a jeszcze inni ze sklejki. Nie ważne kto jaki ma krzyż. Każdy dostaje taki, na jaki jego dusza decyduje się wcielając w ciało ludzkie i jaki będzie w stanie udźwignąć oraz taki, który jest jej potrzebny do duchowego wzrostu. Tego jestem absolutnie pewna, ponieważ moje życie było przeciętne, rzekłabym normalne, jak wiele innych żyć i nagle pojawienie się Marysi wstrząsnęło absolutnie wszystkim. To było coś, na co nigdy nie byłam gotowa i czego nie życzy się nawet najgorszemu wrogowi. Blisko 5 lat walki, nadziei, wiary, zwątpienia, rozpaczy, radości z drobnych sukcesów, i potem znowu niemocy, depresji, przeplatanej pragnieniem i nadzieją, ze będzie lepiej. Potem przyszedł czas najważniejszy - czas akceptacji zaistniałego stanu rzeczy. Akceptacji tego, że mam nieuleczalnie chore dziecko, które  jest dla mnie całym światem. Ten moment pamiętam jak żaden inny. Marysia leżała jak zwykle na zielonej sofie w salonie skierowana twarzyczką w stronę pokoju, tak by widziała wszystko , co dzieje się wokół niej. Dzień był pogodny, a promienie słońca nieśmiale wkradały się do pokoju przebijając zielone kółka firanek. Wtedy też jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki dosłownie w jednej sekundzie zrozumiałam coś bardzo ważnego. Zrozumiałam, że kocham tę istotkę najbardziej na świecie,tak mocno, aż trudno objąć to rozumem, tak, jak nigdy wcześniej nie umiałam kochać nikogo i niczego na świecie, choć myślałam że potrafię kochać jak szalona. Szaloną miłość poznałam dopiero przy Marysi. Zrozumiałam, że wcale nie potrzebuję by ona była inna, by chodziła, mówiła, sama jadła, umiała się podrapać, czy chwycić zabawkę. Zrozumiałam, że moja miłość do niej jest tak silna, że przeszła kres samej siebie i nie można kochać już bardziej. Zrozumiałam, że gdyby nagle cudownie wyzdrowiała - nie byłaby już tym samym dzieckiem, które znam i kocham bez względu na wszystko. Zrozumiałam że dostałam ją w darze, by nauczyć się kochać prawdziwie - jak Bóg, bezwarunkowo , nie stawiając żadnych warunków, nie mając żadnych oczekiwań. Kochać, za to że jest, nawet jeśli jest dalece niedoskonała. Dla mnie była wszystkim - boską doskonałością. Dlatego dziękuję Bogu za jej dar. Moje serce wciąż płonie nieprzebraną miłością, choć nie ma jej fizycznie przy mnie prawie 2 lata. Jestem pewna, że Bóg istnieje i jest dobry, zawsze. Nawet, jeśli przez jakiś moment życia wydaje nam się, że jest inaczej.
Dziękuję...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz