Jak trudno prowadzić bloga,kiedy nie ma głównej bohaterki. Kiedy była Marysia pisanie przychodziło tak naturalnie jak wdech i wydech. Dzisiaj nie bardzo wiem o czym pisać, o codzienności, która jest podobna do wielu innych? O problemach, zmaganiach, marzeniach, nadziejach?
Ale co to kogo obchodzi, skoro każdy ma własne utrapienia , cele i marzenia. Każdego dnia myślę o Marysi. W lutym 2013 zaczęłam pisać o Marysi. Nawet nie miałam pojęcia, że bloga zacznie czytać tyle osób, które szczerze będą ze mną przezywać nasze codzienne rozterki i radości. I nagle, kiedy Marysia zdobywa blogowych przyjaciół, kiedy napisana przeze mnie książka o niej była już w wydawnictwie- kiedy inni na nią czekali, Marysia, bohaterka odchodzi. Pożegnała się. Widziałam w jej błądzących oczach, jak lawiruje między światami, jak jej świadomość odpływa, by ponownie dać się ujarzmić przywołana moimi łzami. Widziałam jej cierpienie i walkę z bólem i niemocą. Jej krzyczący głucho wzrok, by wreszcie się to skończyło, jak szalejąca aparatura medyczna wariowała, sama tego nie rozumiejąc. Pragnęłam jej szczęścia, a już na pewno nie bólu. Dostałam to, czego dla niej pragnęłam - szczęścia, wyzwolenia, zrzucenia kajdan paraliżującej choroby, która każdego dnia ściskała jak imadło jej duszę. Moje serce płakało krwawymi łzami i dzisiaj, kiedy jej nie ma - moje serce, na którym po niemal dwóch latach powstały blizny tęsknoty, nadal sączą się gorzkie krople krwi nieodwracalności. Nieodwracalności tego, co było, tego, ze codziennie mogłam ją zobaczyć, przytulić, dotknąć, pocałować, poczuć jej zapach dziecięcej skóry i spojrzeć w oczy, które pomimo ciszy - mówiły do mnie językiem uczuć. Byłam szczęśliwa kiedy zrozumiałam, że kocham Marysię za to, że jest, za to, że jest właśnie taka, taka ona, taka inna, indywidualna, taka moja Marysia. Nie potrzebowałam już tego, by zaczęła chodzić, mówić, biegać, siedzieć, czy nawet umieć się podrapać - mogłam to robić za nią, tak długo, aż starczyłoby mi sił. Kochałam ją za to, że była cudem który mi się przytrafił. I nadal za to i za wszystko ją kocham, za te inną doskonałość, której oczy nie rozumieją, ale dusza porozumiewa się tym samym językiem. Dzisiaj, kiedy chodzę na ciche spotkania na cmentarzu, witam ją z uśmiechem, ale zaraz potem moje wspomnienia przywołują film, w którym zbyt dobrze zarejestrowałam obrazy i dźwięki, kiedy jej białe łóżeczko zjeżdżało w czarną i zimną ziemię, kiedy żegnał ją ostatni promyk słońca i dźwięk kołysanek roznoszony przez wiatr. Ból niemocy, kiedy matka musi oddać swoje dziecko już na zawsze. Kiedy tam przychodzę, staję blisko pomnika i wiem że tuż pod nim, może jakiś metr, leży ona, tak blisko i tak daleko. I mówię do niej, do jej fotografii zamkniętej w porcelanowej klepsydrze na białym kwarcowym sercu. I mogę pocałować zimne usteczka fotografii, które mi pozostały. Wiem, że na mnie czeka, i że kiedyś się spotkamy, szczęśliwe. Wiem, że jest wytrwała i będzie czekać tak długo, jak trzeba. Marysiu!, dziękuję Ci za miłość, która wciąż wypełnia moje serce i która nie odeszła, kiedy Ty odeszłaś…
ostatni całus….
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz