czwartek, 19 lutego 2015

III fragment książki "Odbicie"

Pamiętajmy, że strach jest jedynie niewłaściwie ukierunkowaną wiarą. Wierzymy w rzeczy, których nie chcemy, zamiast w rzeczy, których pragniemy.
Elinor Moody


Przez najbliższych kilka dni stan ogólny Marysi zwyczajnie się ustabilizował. Jednak zaraz potem, zaczęły dawać o sobie znać częstsze napady padaczkowe. Od kilku, aż po kilkadziesiąt dziennie. W mgnieniu oka córeczka straciła swoje napięcie mięśniowe i przypominała raczej szmacianą lalkę. Nieustający stan drgawkowy powodował nadprodukcję wydzieliny, która często nie mając innego ujścia zalewała płuca. Widok wykręconego w konwulsjach dziecięcego ciała, za każdym razem rodził to samo uczucie niemocy i przyśpieszenie rytmu serca, które krzyczało: już starczy! Już więcej tego nie zniosę! Choć rozum wariował z rozpaczy, serce kazało walczyć. Rozwiązania pojawiały się nagle czytając instrukcję zapisaną na kartach podświadomości. Tym razem było tak samo. Ułożyłam córeczkę w pozycji drenażowej główką do dołu, zgodnie z tym, co czułam w sercu, i w takiej pozycji Marysia spędziła noc. Zielona sofa w salonie służyła nam pomocą. Odizolowane od reszty domowników, miałyśmy tam swój szpitalnyazyl, gdzie szklany kawowy stolik niemal zawsze pełnił rolę inną od przeznaczenia, a przepełniony lekami i medycznym sprzętem, mieścił wszystko, co niezbędne. Każda noc była kolejnym wyzwaniem, a spuchnięte ze zmęczenia oczy i nieustanne czuwanie, nie pozwalały mi zapaść w głęboki sen. To rodziło ogromne zmęczenie, silny ból głowy i niemoc, która rankiem pozbawiała mnie sił. I wtedy
jedynym rozwiązaniem zdawał się być kubek mocnej kawy, który wypijany często jeden po drugim, stawiał mnie do pionu. I tak do wieczora, kiedy zbliżała się kolejna noc, a ja na samą myśl bałam się tego, co mnie czeka. Każda kolejna noc była podobna do poprzedniej. Wielokrotnie wstawałam, by odessać nagromadzoną w drogach oddechowych córeczki wydzielinę i kilkakrotnie w ciągu nocy zmieniałam jej totalnie przemoczoną od ślinotoku bieliznę. Moje miejsce było tuż obok niej, na drugim końcu zielonej sofy. Gdy tylko zdążyłam zanurzyć się w miękkości cętkowanego koca i na chwilę zamknąć powieki, rzężenia dochodzące z jej płuc natychmiast stawiały mnie na nogi. Kiedy niemal po raz trzydziesty próbowałam się położyć i gdy tylko zdążyłam się nakryć, konwulsje Marysi za każdym razem skutecznie mi to uniemożliwiały, a ja nie miałam siły, żeby nawet zapłakać z bezsilności. Ogromny księżyc zaglądał przez salonowe okno, rzucając szeroki strumień światła w kierunku dziecka. Panujący w pokoju półmrok pomagał niemal po omacku w wykonywanych czynnościach pielęgnacyjnych. Siedząc na brzegu łóżka, nasłuchiwałam dochodzących zewsząd odgłosów nocy. Nawet cisza nie była głucha. Z pokoju obok dochodziło ciche pochrapywanie męża, gdzieś dalej szum kołowrotka, w którym nasz chomik prowadził nocne wojaże, a tuż obok mnie syczał generator tlenu i pulsoksymetr, który kontrolował dotlenienie organizmu córeczki. Saturacja (procentowe określenie dotlenienia mózgu i organizmu) była niepokojąco niska 41%, podczas gdy prawidłowe dotlenienie oscyluje w granicach 95-100%. Co kilka minut wkładałam silikonową rurkę od ssaka do gardła Marysi, by odessać zgromadzoną w drogach oddechowych wydzielinę. Kiedy nadciągał świt, a niebo zmieniało kolor

z ciemnego granatu, na stalowy błękit, moje zmęczenie sięgało zenitu i organizm sam decydował o przymusowym odpoczynku. Nie wiem kiedy zasnęłam. Ta przespana godzina była wybawieniem, które pozwalało mi chwilę potem otworzyć zapiaskowane oczy, by dalej czuwać. Liczne napady padaczkowe, utrzymujące się drugą dobę, spowodowały, że Marysia nie była w stanie nic przełknąć. Spojrzałam na męża, który właśnie wchodził do pokoju, a on dokładnie wiedział, co trzeba zrobić dalej. Bez słowa poszłam do kuchni, w której mieści się wydzielone pomieszczenie, pełniące funkcję spiżarni. Na wprost wejścia stoi duża szafkanazywana domową apteką – po brzegi wypchana różnymi lekami i innym niezbędnym zaopatrzeniem medycznym. Otworzyłam kartonowe pomarańczowe pudełko, w którym leżakowały zakupione wcześniej sondy tzw. zgłębniki do karmienia dożołądkowego. Odmierzyliśmy jak zawsze długość ok 40 cm na silikonowej rurce, po czym Łukasz wprowadził ją przez malutki nosek Marysi, kończąc w żołądku. Po tym nieprzyjemnym, ale i niezbędnym zabiegu, mogłam podać córeczce leki, płyny i pokarm. Wiedziałam, że muszę działać szybko, by naturalnie wzmocnić jej system immunologiczny. I tu nieoceniony okazał się niedawno zrobiony sok ze świeżych żurawin z czosnkiem i cytryną. Byłam pełna nadziei na szybkie wyleczenie córeczki z infekcji, ponieważ czas biegł nieubłaganie, a do planowanej delfinoterapii zostało zaledwie 2,5 tygodnia. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz