„Pamiętajmy, że strach jest jedynie niewłaściwie
ukierunkowaną wiarą. Wierzymy w rzeczy, których nie
chcemy, zamiast w rzeczy, których pragniemy”.
Elinor Moody
Przez najbliższych kilka dni stan ogólny Marysi zwyczajnie się ustabilizował. Jednak zaraz potem, zaczęły dawać o sobie znać częstsze napady padaczkowe. Od kilku, aż po kilkadziesiąt dziennie. W mgnieniu oka córeczka straciła swoje napięcie mięśniowe i przypominała raczej szmacianą lalkę. Nieustający stan drgawkowy powodował nadprodukcję wydzieliny, która często nie mając innego ujścia – zalewała płuca. Widok wykręconego w konwulsjach dziecięcego ciała, za każdym razem rodził to samo uczucie niemocy i przyśpieszenie rytmu serca, które krzyczało: już starczy! Już więcej tego nie zniosę! Choć rozum wariował z rozpaczy, serce kazało walczyć. Rozwiązania pojawiały się nagle – czytając instrukcję zapisaną na kartach podświadomości. Tym razem było tak samo. Ułożyłam córeczkę w pozycji drenażowej główką do dołu, zgodnie z tym, co czułam w sercu, i w takiej pozycji Marysia spędziła noc. Zielona sofa w salonie służyła nam pomocą. Odizolowane od reszty domowników, miałyśmy tam swój „szpitalny” azyl, gdzie szklany kawowy stolik niemal zawsze pełnił rolę inną od przeznaczenia, a przepełniony lekami i medycznym sprzętem, mieścił wszystko, co niezbędne. Każda noc była kolejnym wyzwaniem, a spuchnięte ze zmęczenia oczy i nieustanne czuwanie, nie pozwalały mi zapaść w głęboki sen. To rodziło ogromne zmęczenie, silny ból głowy i niemoc, która rankiem pozbawiała mnie sił. I wtedy
Elinor Moody
Przez najbliższych kilka dni stan ogólny Marysi zwyczajnie się ustabilizował. Jednak zaraz potem, zaczęły dawać o sobie znać częstsze napady padaczkowe. Od kilku, aż po kilkadziesiąt dziennie. W mgnieniu oka córeczka straciła swoje napięcie mięśniowe i przypominała raczej szmacianą lalkę. Nieustający stan drgawkowy powodował nadprodukcję wydzieliny, która często nie mając innego ujścia – zalewała płuca. Widok wykręconego w konwulsjach dziecięcego ciała, za każdym razem rodził to samo uczucie niemocy i przyśpieszenie rytmu serca, które krzyczało: już starczy! Już więcej tego nie zniosę! Choć rozum wariował z rozpaczy, serce kazało walczyć. Rozwiązania pojawiały się nagle – czytając instrukcję zapisaną na kartach podświadomości. Tym razem było tak samo. Ułożyłam córeczkę w pozycji drenażowej główką do dołu, zgodnie z tym, co czułam w sercu, i w takiej pozycji Marysia spędziła noc. Zielona sofa w salonie służyła nam pomocą. Odizolowane od reszty domowników, miałyśmy tam swój „szpitalny” azyl, gdzie szklany kawowy stolik niemal zawsze pełnił rolę inną od przeznaczenia, a przepełniony lekami i medycznym sprzętem, mieścił wszystko, co niezbędne. Każda noc była kolejnym wyzwaniem, a spuchnięte ze zmęczenia oczy i nieustanne czuwanie, nie pozwalały mi zapaść w głęboki sen. To rodziło ogromne zmęczenie, silny ból głowy i niemoc, która rankiem pozbawiała mnie sił. I wtedy
jedynym rozwiązaniem zdawał się być kubek mocnej
kawy, który wypijany często jeden po drugim, stawiał mnie
do pionu. I tak do wieczora, kiedy zbliżała się kolejna noc,
a ja na samą myśl bałam się tego, co mnie czeka. Każda
kolejna noc była podobna do poprzedniej. Wielokrotnie
wstawałam, by odessać nagromadzoną w drogach
oddechowych córeczki wydzielinę i kilkakrotnie w ciągu
nocy zmieniałam jej totalnie przemoczoną od ślinotoku
bieliznę. Moje miejsce było tuż obok niej, na drugim końcu
zielonej sofy. Gdy tylko zdążyłam zanurzyć się
w miękkości cętkowanego koca i na chwilę zamknąć
powieki, rzężenia dochodzące z jej płuc natychmiast
stawiały mnie na nogi. Kiedy niemal po raz trzydziesty
próbowałam się położyć i gdy tylko zdążyłam się nakryć,
konwulsje Marysi za każdym razem skutecznie mi to
uniemożliwiały, a ja nie miałam siły, żeby nawet zapłakać
z bezsilności. Ogromny księżyc zaglądał przez salonowe
okno, rzucając szeroki strumień światła w kierunku
dziecka. Panujący w pokoju półmrok pomagał niemal po
omacku w wykonywanych czynnościach pielęgnacyjnych.
Siedząc na brzegu łóżka, nasłuchiwałam dochodzących
zewsząd odgłosów nocy. Nawet cisza nie była głucha.
Z pokoju obok dochodziło ciche pochrapywanie męża,
gdzieś dalej szum kołowrotka, w którym nasz chomik
prowadził nocne wojaże, a tuż obok mnie syczał
generator tlenu i pulsoksymetr, który kontrolował
dotlenienie organizmu córeczki. Saturacja (procentowe
określenie dotlenienia mózgu i organizmu) była
niepokojąco niska – 41%, podczas gdy prawidłowe
dotlenienie oscyluje w granicach 95-100%. Co kilka minut
wkładałam silikonową rurkę od ssaka do gardła Marysi, by
odessać zgromadzoną w drogach oddechowych
wydzielinę. Kiedy nadciągał świt, a niebo zmieniało kolor
z ciemnego granatu, na stalowy błękit, moje zmęczenie
sięgało zenitu i organizm sam decydował o przymusowym
odpoczynku. Nie wiem kiedy zasnęłam. Ta przespana
godzina była wybawieniem, które pozwalało mi chwilę
potem otworzyć zapiaskowane oczy, by dalej czuwać.
Liczne napady padaczkowe, utrzymujące się drugą dobę,
spowodowały, że Marysia nie była w stanie nic przełknąć.
Spojrzałam na męża, który właśnie wchodził do pokoju,
a on dokładnie wiedział, co trzeba zrobić dalej. Bez słowa
poszłam do kuchni, w której mieści się wydzielone
pomieszczenie, pełniące funkcję spiżarni. Na wprost
wejścia stoi duża szafka– nazywana domową apteką – po
brzegi wypchana różnymi lekami i innym niezbędnym
zaopatrzeniem medycznym. Otworzyłam kartonowe
pomarańczowe pudełko, w którym leżakowały zakupione
wcześniej sondy – tzw. zgłębniki do karmienia
dożołądkowego. Odmierzyliśmy jak zawsze długość ok
40 cm na silikonowej rurce, po czym Łukasz wprowadził
ją przez malutki nosek Marysi, kończąc w żołądku. Po tym
nieprzyjemnym, ale i niezbędnym zabiegu, mogłam
podać córeczce leki, płyny i pokarm. Wiedziałam, że
muszę działać szybko, by naturalnie wzmocnić jej system
immunologiczny. I tu nieoceniony okazał się niedawno
zrobiony sok ze świeżych żurawin z czosnkiem i cytryną.
Byłam pełna nadziei na szybkie wyleczenie córeczki
z infekcji, ponieważ czas biegł nieubłaganie, a do
planowanej delfinoterapii zostało zaledwie 2,5 tygodnia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz